2/4/2017
Był niestety poranek. To ta najgorsza z możliwych chwil w życiu, kiedy świadomość decyduje się w końcu zapukać do swojego pomieszkania, z którego została doszczętnie wypłukana. Nad sobą widziałem białość absolutną. “O, to już?”, pomyślałem? Odwróciłem głowę głowę w lewo, i już wiedziałem, że nie ma tak łatwo w życiu, żeby sobie po prostu zejść. Obok leżała nieogolona morda, którą moja świadomość zdążyła zapamiętać, zanim powaliło nas spirytusowe tsunami. O upływie czasu świadczyło nie tylko nieznośne światło, ale i to, że leżeliśmy na wznak, a ostatnia pozycja, jaką pamiętałem, była odwrotna o tyle, że leżeliśmy ryjami w zaoranym polu. “Aaa, ognisko...”. Chciałem uruchomić dalsze przestrzenie pamięci, ale poczułem nieodwołalną potrzebę udania się za potrzebą. I tu wydarzyło się coś nie do końca przewidzianego - moje odnóża odmówiły ruchu. Mimo dramatycznie wzrastającej potrzeby ulżenia potrzebie, nóg nie czułem. Już zacząłem podejrzewać, że może skonsumowałem jakiś niezbyt wykwintnie legalny środek bajkotwórczy i tym sposobem dokonałem aktu unicestwienia chodu - kiedy z moich ud zeskoczył pies. Psa właściwie.
Gruba, jak nieociosany pieniek sekwoi, uwaliła się na moich pijanych odnóżach i skutecznie odcięła krążenie. Kiedy zeskoczyła, krążenie zaczęło niebezpiecznie przyspieszać, powodując efekt szpilek z odrętwienia. To byłoby do wytrzymania, gdyby nie to, że podwyższające się ciśnienie w organizmie nie wybierało organów. Jeden z nich zawiązałem naprędce (ech, młodość!) i wbijając te odrętwiałe szpilki w stopy dobiegłem do punktu wymiany fizjologicznej. Obudzony moim tętentem miejsce w tym samym punkcie zajął towarzysz niedoli. Po czym bez słów, bo o czym tu gadać w stanie pragnienia zgonu, odkryliśmy w kuchni kompot. Wychyliliśmy po szklance. I gdyby nie to, że okazał się mieć tydzień i zaawansowany stopień gazowania - być może zachowalibyśmy godność. Niestety, poczuliśmy nagle powołanie do użyźniania wszelkiej porcelany lub emalii, która posiadała odpływ. Po półgodzinnym recyklingu usiedliśmy wreszcie, żeby zdecydować o życiu i śmierci.
I w tym momencie świadomość podsunęła mi ostatni obrazek z tego zaoranego pola. Leżąc w grudach ziemi, pijani jak skumbrie w spirytusie, ujawniliśmy noszoną od jakiegoś czasu decyzję: “Idę do seminarium”. “Jo tyż”. Po czym zapadliśmy w mistyczną noc opuszczenia. Potem trzeba było jechać do Krakowa, zabrać papiery z historii i polonistyki. Wracaliśmy osobowym naprzeciw dwóch studentek. Przyznaję, trochę zapomnieliśmy o powołaniu i o tym, dlaczego zabraliśmy papiery z UJ. Były bezczelnie ładne i przyjaźnie nastawione, rozmowne i niekonieczne przerażone wizją kontynuowania znajomości. Zaprawdę powiadam: nikt nie przeżył w historii świata takich rozterek moralnych jak dwóch młokosów, kiedy pociąg wjeżdżał na peron w Woli Filipowskiej. Nie wiem, który z nas okazał się takim cepem, żeby przypomnieć, drugiemu, gdzie jedziemy zawieźć papiery. Koleżanki studentki wysiadły, a ja do dziś płaczę, kiedy przejeżdżam przez ten niewielki peron. Były egzaminy. Nawet dobrze mi poszło, lepiej od tych wszystkich ministrantów, którzy wypełniali aulę seminarium duchownego przy Wita Stwosza. Ale teorię to i głupek zda, jeśli ma dobry dzień. Gorzej z praktyką. Swoje świątobliwe życie rozpocząłem w domu rekolekcyjnym od cudu przemiany trzydziestu dwóch kleryków w słupki soli. W małej kaplicy odbywały się codzienne msze. Odprawiali je nasi przyszli wykładowcy, a za ministrantów robiliśmy my - cichego serca klerycy. Kiedy przyszła moja kolej, ubrałem - nie, przepraszam: oblekłem - białą albę i pełnymi ufności oczyma spojrzałem na księdza, który miał odprawiać mszę. “Idź i zobacz, czy wystarczy komunikantów”. Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać. Sięgnąłem po białe, okrągłe opłatki i ruszyłem w natchnieniu do kaplicy, gdzie moi bracia w kleryctwie przygotowywali się w klęcznikach do chwalenia Pana. Już przy wejściu pokłoniłem się na wszystkie strony świata. Ministrantem nigdy nie byłem, ale przecie widziałem takie rzeczy w kościołach. Ba, nasz papież-rodak również się kłaniał, więc wzorce czerpałem od najlepszych, choć może faktycznie nieco nadgorliwie. Kiedy zabrakło mi stron świata do pokłonów, ruszyłem w głąb kaplicy. Przyklękając na wszelki wypadek, przed każdym meblem, dotarłem nieco zasapany do ołtarza. Pokłoniłem się ołtarzowi, oknom i braciom, co było o tyle trudne, że z jakichś przyczyn obawiałem się wypinać na ołtarz, kiedy kłaniałem się chłopakom, więc robiłem to jakby tyłem do nich, wyginając szyję tak, by potylica dotknęła łopatek. Wyglądało głupio, ale godnie. Podszedłem do tabernakulum, klękając to na jedno, to na oba kolana powodując jęk grzesznych łękotek. Po czym, tonąc w pokłonach, z całym nabożeństwem otwarłem sobie tabernakulum. Wewnątrz znalazłem kielich z takimi samymi białymi opłatkami. Przeliczyłem je po jednym, przekładając do drugiego kielicha, po czym dosypałem trochę tych przyniesionych, żeby było na zapas. Może kto z sąsiadów przyjdzie? Kiedy zamykałem tabernakulum, wsadziłem jeszcze do środka łeb w pokłonie, a za moimi plecami zagrzmiała cisza. Trzydzieści dwie pary wprawionych w ministrantowaniu oczu patrzyły z przerażeniem na dokonywane moimi dłońmi świętokradztwo. Dotarło w końcu i do mnie, że właśnie i dosłownie zmieszałem sacrum i profanum. Jasny grom walący z nieba był tak zdezorientowany, że trafił w biednego kapelana, który nie zdążył rzucić się na ratunek świętościom. Sacrum było zmieszane, bracia wstrząśnięci, a nade mną otworzyło się niebo i dało się słyszeć głos potężny: “Jezderkusie! Synek, a ciebie to tak pociulało trocha, nie?”. Przez trzy miesiące miałem wolne od służby ołtarzowej, a prefekt postawił przy mnie anioła stróża prewencji. A potem pojechałem na chrzest bojowy do parafii na podbeskidziu, po którym już wiedziałem, że ksiądz, a nawet kleryk, to stan umysłu. Na początku nie jego, tylko parafian. A zaczęło się od spowiedzi życia organisty, który obudził nas o drugiej w nocy kopaniem w drzwi, bo w rękach… [ciąg dalszy nastąpi].
comments powered by Disqus
|
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. |