4/4/2017
[czytaj część 1]
[czytaj część 2] (...) wyszarpaliśmy się z tych łańcuszków i puszek, rzuciliśmy żelastwo ministrantowi udając się na zasłużoną golgotę gastryczną. Ten młody bohater służby ołtarzowej być może do dziś stoi tam i dymi. Tak zakończył się ostatni rozdział uśmiechu w koloratce. Potem było tylko gorzej.
Tamto seminarium uchodziło wtedy za najbardziej chyba “liberalne” w Polsce. Nie było powszechnego donosicielstwa przełożonym, panował względny luz i nie było jakiegoś strasznego zadęcia, choć bywali tacy, którzy zabraniali przy sobie opowiadać dowcipy o świętych, bo wydawało im się to świętokradcze. Na roku było ponad trzydziestu chłopa, większość tuż po liceum i większość wiecznych ministrantów. Poza tymi, którzy po prostu nie mieli co ze sobą zrobić i nudę przekuli na powołanie, był jeden szczerze powołany do kasy i szczery w tym zupełnie: “seminarium, trzy lata w Polsce i potem dekret na parafię w Alpach - pensja kościelna, państwowa i jedyny gospodarz na farze”. Większość jednak to młode chłopaki, zafascynowane ideałami pomocy ludziom i rzeczywiście wierzący, a na dodatek religijni. Obeznani z fachem, znający realia życia od zakrystii i coś tam wiedzący o prywatnym życiu duchownych. Niezbyt może chętni do roboty z ludźmi, którzy potrzebowali realnej pomocy, a nie tylko pójścia na modlitewną łatwiznę - ale też wyraźnie niektórych własna bierność kłuła i w rozmowach przebąkiwali, że może coś jednak porobią.
Na ludzkim poziomie - paru facetów, z którymi aż żal byłoby się nie zaprzyjaźniać, bo z poczuciem humoru i zainteresowaniami nie tylko religijnymi, a przede wszystkim z dystansem do siebie. Normalne chłopy, z którymi człowiek przy kawie albo piwie pogadałby i o przekładach Biblii, i o byłych dziewczynach, i samochodach. I na koniec, może z pięciu o jakichś ambicjach intelektualnych. Tak czy inaczej, kiedy dowiedziałem się po paru latach, że mniej więcej połowa z nich odeszła przed święceniami rzucając z koloratkami uzasadnienia odejścia, w których mówili o tym, jak seminarium złamało ich przekonania etyczne - nie byłem zdziwiony, bo byli po prostu szczerzy. Zdziwiło mnie jedynie, że tak upadło to nienajgorsze z seminariów. Swoim odejściem - po zaledwie paru miesiącach - nie chciałem nikogo burzyć. Nie uważałem, żeby to było złe do cna miejsce. Wiedziałem jednak, że nie zaakceptowałbym na własnej skórze głupoty, która urastała do rangi zasad. Pierwszy zawód, to najzwyklejsze głupstwa kropione obficie wodą święconą. Obyczaje na poziomie ubioru czy golenia. Na takiej ot, porannej mszy w kaplicy ustawiały się dwie kolejki do komunii. W jednej ogoleni oraz jeden z brodą i zaświadczeniem od dermatologa, że golenie będzie równoznaczne ze ściągnięciem skalpu z twarzy - to tam, gdzie rozdawał prefekt. W drugiej kolejce niedogoleni i zaspani - tam, gdzie rozdawał diakon. Żenada trochę, ale z powodu tępej żyletki można było narazić się na rozmowę wychowawczą. Inny przykład - nieoficjalnie wyznaczone obszary spacerów wieczornych. Żeby się tam komu nie chciało zapędzać niepotrzebnie. Albo siedzenie przy biurkach w czasie popołudniowego silentium, bo przecie na leżąco wiedza do głowy nie wlezie, a przyszłemu księdzu nie wypada ot tak, leżeć bez potrzeby z - nie daj Bóg - rozchełstanym kołnierzem. Oczywiście takich głupstw było więcej. Drugi zawód to strach o prawomyślność, o to, że komuś może zachce się myśleć krytycznie i bez imprimatur. Od razu trzeba dodać, że wśród wykładowców byli naprawdę ciekawi ludzie, ale przeważało podejście “przyjmuj, nie kombinuj”. Nie pisałbym może tego, bo co taki pierwszak mógł wiedzieć, ale kiedy rozniosło się, że na mojej małej półce zamiast serii “Jak kochać JP2” ”stoi Eliade, Ratzinger czy Węcławski, de Lubac czy Tillich, a na biurku zawsze gdzieś pod ręką coś z Tischnera - starsi klerycy wołali mnie do palarnii na pogadania. Swoją drogą, tam też galeria osobowości, ale już nie mająca nic wspólnego ze sacrum, a raczej z powielaniem stylu polskich intelektualistów. Mało kto palił zwykłe papierosy - albo jakieś kolorowe, albo cygara czy cygaretki, albo fajki. Ale przynajmniej rozmawiało się o teologii, filozofii, o soborach i tym, co tak naprawdę piszą w encyklikach czy adhortacjach. I dlaczego frapowało nas “Concillium” z tym potworem Schillebeeckxiem na czele. Jednak zderzenia z niektórymi tuzami intelektu w murach seminarium były nieco trzeźwiące i chodziły nadzieje na rozwój. Z takich rozmów w palarni chodziło się np. na rozmowę z tak zwanym “ojcem duchowym”, który miał dbać o formację kleryka. Pamiętam te rozmowy w jego pokoju i te, gdzieś na korytarzu. Na pierwszym spotkaniu opowiadałem o swoich inspiracjach i zapamiętałem reakcję na de Mello - nagłe zwiększenie zainteresowania, skrzywiona zatroskaniem twarz i wywód na temat niebezpieczeństwa lektur tego dziwnego jezuity, bo po co mieszać do “nas” ten egzotyczny wschód, przecież mamy własną literaturę, z której można czerpać. Kilka dni później zresztą, napadła nas ta literatura w postaci “Pożogi” Kossak-Szczuckiej. Książka zalegała w magazynach, więc biskup przyniósł nam ją wcisnąć, zachwalając autorkę, tematykę i kunszt. Na takie szwindle to jednak już wtedy byłem za stary. Antony de Mello kontra Szczucka. No cóż. Podobną rezerwę budził biedny Tischner, który mniej więcej w tym samym czasie był już dyżurnym diabłem dla zakompleksionej i konserwatywnej części środowisk katolickich. To, że był częstym - prywatnym i naukowym - gościem w Wojtyły w Watykanie, że był jednym z kilku (!) naprawdę liczących się nazwisk polskiej kultury w Europie (zwłaszcza tej katolickiej), że jako jedyny próbował rozwijać i tłumaczyć ideę solidarności itp, itd - na tamtej stronie nie robiło wrażenia. Niestety, w seminarium dało się odczuć powiewy tej głupoty. Najgorzej było zapytać tam: “dlaczego?”. - “Czemu na siłę się golić?” - “A czemu nie?” - “Cnota posłuszeństwa”. Koniec rozmowy - prawdziwej, to nie żart. Podobnie było w ważniejszych tematach i wiedziałem to również od tych starszych, z palarni, którzy zawzięli się doczekać do święceń. Nie było innych odpowiedzi na sprzeczności etyczne czy niekonsekwencje lub oszustwa teologiczne w dziejach chrześcijaństwa - niż “to jest w sferze tajemnicy, której Bóg nie objawił, ale musimy zawierzyć”. Takie beblanie dla śpiących. Dopóki nie podnosiło się pytań niewygodnych - można było dobrze żyć, w poczuciu racjonalnego dyskursu. Po przekroczeniu teologicznej strefy komfortu ...trzeba było się golić - bo tak. Tischner na moim biurku kosztował mnie dwie rozmowy z przełożonymi, z których druga zakończyła się przywyjściu moim komentarzem na temat wykorzystywania daru rozumu, który u człowieka nie bez powodu ma więcej funkcji, niż powtarzanie zdań przez papugi. Więcej rozmów nie było, ale i stosunki z paroma przełożonymi jakoś się ochłodziły. Aż w końcu - pośród innych - przyszedł ten zawód, który jak soczewka skupił wszystkie inne. Pod pretekstem przewiezienia jakichś paczek, przyszedł czas na otwarte pranie mózgu. Jeżdżąc po mieście jako pasażer, miałem wysłuchiwać od - przepraszam, ale taka prawda - buca w koloratce - wynurzeń na temat mojego nieodpowiedzialnego zachowania, chęci wpływania na kolegów, powtórka uwag z moich wywrotowych zapędów czytelniczych etc. Do tego dochodził zwykły szantaż: podporządkuję się, albo przestanę robić to, w co już zdążyłem się zaangażować: praca z rodzinami patologicznymi (tak się wtedy mówiło) czy chęci wyjazdów na konferencje. W końcu aluzje związane z moimi relacjami (“ty to lubisz dziewczyny, nie?” - “jak się woli dziewczyny - to chyba normalne?” - “No, to można różnie rozumieć”), a na koniec jedno zdanie ”my naprawdę dużo o tobie wiemy”. Może to był po prostu głąb, jeden z tych, którzy zaszkodziliby innym nawet w raju. Odczekałem parę dni, żeby pomyśleć. Pogadałem z ludźmi, ale starsi tylko rozkładali ręce. Jeszcze się wahałem. Poszedłem na rozmowę z rektorem, wspomniałem o tej samochodowej rozmowie, ale temat został po prostu wyciszony. Spakowałem rzeczy. Zostawiłem świetnych kumpli, złożoną pościeli i wszedłem do kaplicy. Wyszedłem po chwili, bo tu naprawdę nie było żadnej odpowiedzi. Na nic. Wiedziałem, że dam sobie trochę czasu i przez kolejne dwa chyba lata - jeszcze starałem się ważyć w sobie wiarę z wychowania, fascynacje, inspiracje ludźmi i tematami związanymi z wiarą. W końcu została fascynacja i niedokończony doktorat z filozofii wiary. A po doświadczeniach, lekturach, nawet po świadectwach ludzi wiary - przekonanie, że nawet, jeśli Bóg, którego nie ma, byłby prawdziwy, to nie miałby wiele wspólnego z religią, która tak dobrze ma się nad Wisłą. Nasza polonistka - moja i tego mojego kamrata, o którym mógłbym osobne 40/40 napisać - powiedziała nam, że my do tego seminarium idziemy dla hecy i swoim zwyczajem wyśmiała nas. Ale, że kochanej kobiecie wolno było wtedy wszystko, zamiast obrazić się i odejść z honorem - poczekaliśmy. Popatrzyła na nas i powiedziała: wy albo szybko zostaniecie biskupami, albo szybko wylecicie. On spakował manatki kilka tygodni po mnie, a od jakiegoś czasu na mszę chodzi z taką jedną fajną za rękę i co najmniej dwiema fajnymi w wózku. Ja nigdzie nie chodzę. Pani Profesor, Pani zawsze miała więcej racji niż pisarze i papieże razem wzięci.
comments powered by Disqus
|
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. |