27/5/2017
Na cmentarzu spotkasz dozorcę ze zgubionymi kluczami do nieba, jamnika Cerbera w wełnianym kubraku i Leopolda Styksa – hydraulika, który od czasu do czasu wymienia uszczelki między dwoma światami. Myślałby kto, że to dwa różne kraje! A przecież tylu tysiącleci żadna rura i żadne kolanko bez konserwacji nie przetrzyma. Tu więc kapią ludzkie zwyczaje na anielskie stopy, tam lekko przecieka piekło na ziemię.
Do roboty zgłosili się z ogłoszenia. Na klepsydralnym papierze ktoś napisał po prostu: Do pracy nad pamięcią przyjmę. A że trafiło na bywalców pchlich targów, memuarów i epistolograficznych trotuarów – to i nie trzeba było długo czekać. Szkopuł w tym, że żadnych narzędzi pracy nie dają na małych cmentarzach, choć roboty tu od cholery. Jedna, mała szafka za budynkiem administracji, w którym zresztą jedynie myszy administrowały podrzucanym serem i zakurzonymi aktami (oczywiście, że zgonu, bo malarskie akty cmentarne nazbyt przypominają martwą naturę). A w szafce mała torba z apteczką ostatniej posługi, ręcznym (i dziurawym) inspiratorem i zestawem do reliteracji werbalno-wyobraźniowej.
Pierwszego dnia porzucili apteczkę ostatniej posługi, słusznie uznając, że zaczynać od ostateczności jest pomysłem pozbawionym sensu i ducha. Inspirator był z kolei tak dziurawy, że każde tchnienie bezwładnie rozpływało się nad grobami jak rzadka, poranna mgła, która osiada rosą tak cienką, jak humor współczesnych rzezimieszków telewizyjnych scen kabaretowych. Pozostał zestaw do reliteracji, brak orientacji w rozkładzie kwater i czas na rozmowy pośród wykrzywionych drzew. Robotę zaczynali od obchodu tego, co zostało po dawnej łączce, przegrzebanej teraz w poziomie na wysokość pionu przeciętnego, byłego człowieka. Kwatery były różne. Ogrodowe, śliczne niemal, z zastygłymi w drewnie ptakami; były te zwykłe, otoczone trawą i te zupełnie tujowe, bo osłaniające wysokimi krzewami zapadłe epitafia i rozstępy szarych płyt. Po obchodzie sprawdzali jeszcze stan uszczelek między światami i brali się do uczciwych zadań. Po pierwsze – drugie śniadanie. Kiedy jedli pierwsze? Nad ranem, kiedy budziły ich ptaki i dzwonki na oknie. Że śniadali w sypialni i mało spożywczo, to już nie należy do tej opowieści. Po drugie – kawa i ciastka. Po trzecie – robota właściwa, a to oznaczało różności. Trzeba było od rana pilnować jako takiego porządku. Już Leśmian wiedział, że obyczaje pośmiertne dziczeją. Ten zaś, kto wymyślił frazę „wieczny odpoczynek” nie miał pojęcia, zaprawdę powiadam, o czym mówi. To, co dzieje się po drugiej stronie przechodzi zazwyczaj pojęcie świata i to przez to, a nie dla jakiejś metafizycznej mrzonki mówimy za-światy. Przede wszystkim panuje znaczne rozluźnienie. Po początkowym spięciu i nieco sztywnej atmosferze, kolejne dusze uwiedzione przez kostuchę biorą wreszcie pierwszy głęboki bezdech i zaczynają się obracać. Nie, nie w żaden proch. Obracają się w różnych towarzystwach, obracają pokątnie dobrymi i złymi uczynkami. No co. Normalna waluta. Musieli tylko pilnować, żeby za bardzo nie spekulowali tymi obolami sumienia. W sądach ostatecznych nie tylko Temida, ale i Sędzia coraz bardziej ślepł, więc i pokusa przekrętów większa. Poza pilnowaniem porządków mniejszych i większych pomagali w drobnych szwindlach. Przemycali wskrzeszone znaczenia między grobami jak sensy między wierszami. Za dobre rymy jedni byli wstanie odsprzedać tomy średniowiecznej metafizyki, inni za kilka przeszmuglowanych tu westchnień oddawali dobre miejsca przy szczelinach czyśćca. Od dusz duszno tam jak w saunie, więc i popatrzeć czasami było na co od czasu do czasu. Pulmanom (tak mówili na tych, co pomarli na płuca) przemycali pod płyty machorkę, którą hodowali jako bluszcz na zachodnim murze cmentarza, a czasami dorzucali nowe fifki. Niemowlakom nieborakom, co pomarli nim świat ich znużył, po kryjomu wsuwali kaszkę, podsypkę i szałwię na wyrzynające się zęby. Nie dlatego, żeby czegoś z tego potrzebowały, ale żeby utwierdzić, że nie mają aż tak bardzo czego żałować. Kochankom, których łaskawy los i niedopatrzenie rodzin położyły obok siebie, zapalali pod kamiennymi kołdrami świece i podrzucali dywaniki, żeby choć nieco ochocze klekotanie wyciszyć. Czasami przysiadali nad grobami grajków cygańskich, by pozbierać okruchy po ucztach muzycznych, jakie nad ich doczesnymi futerałami urządzała życzliwa pamięć. Scherza i oberki lały się wtedy strumieniami w podziemne rzeki i wpadały w wir wiecznych melodii. Nad ranem wysyłali tabory pamięci w świat, gdzie przypominały o prostych kształtach koła i odwiecznej tułaczce dusz. Zimą sypali popiół spalonych bibliotek wojennej Warszawy między kwaterami Marianów, Kazików i Jeremich, by wyrysować mapę nieistniejących miast wyobraźni z czasów, kiedy żyły pełnią rymowanych oddechów. Latem przenosili z mogiły na mogiłę rymujące się światłocienie i wpadające w siebie odcienie wersów. Rozdzielali partie ptasiego libretta mniej więcej sprawiedliwie na każdą ciszę kwitnącą nad kwaterami wczesnym rankiem. Po kryjomu, na wyraźne życzenie, kończyli niedokończone poematy. Tym, którym za życia nie brakowało mocnej pewności, dopisywali wielokropki i pytajniki na koniec zdań ostatecznych – przynajmniej taką ulgę mogli im przynieść. Na skrzyżowaniu czasów leżał u podstaw świata Stefan. Miał nie tylko głowę do pisania, ale i do pozłoty, i do rzeźbienia, bo do tego miał raczej czaszkę, niż do pozowania na piracką banderę. Łapali mu przepióreczkę, bo świat czy zaświat – jeść trzeba. Pod dobrze zagranym epitafium, nieskarżąca się na swój los aktorka scen zazwyczaj przyzwoitych śpiewała swojej zamyślonej siostrze: Cmentareczko, powiedz przecie: najpiękniejszy kto w zaświecie? A ta odpowiadała cytatami jej z Heideggera, Derridy i obrazami wspomnień z przedłużonych wakacji na powojennej Syberii. Ciekawe, swoją drogą, że gdzie wojna nie dotrze, tam swoje dzieci pośle. Zima w miastach matki cywilizacji była wtedy dziko czerwona, tam zaś bieluchna taka, spokojna i z radością przytulała dzieci lodowatymi barakami. W kulisach tej samej kwatery aktorzy, którzy dograli do końca ostatniego aktu i naświetlone do ostatniej klatki taśmy. Od Jeremiego przynosili tu komedie do nabożeństwa, a od Kazika, który był przecież Antonim – ich przekłady na martwy język. Czasami, kiedy dusze niewierne uciszały swoje szumienia między brzozami, słychać było kociniakowe, miękke kroki. I szepty powtarzanych ról aktorów prowincjonalnych. A że scena nie zawsze popłacała, a że ta i ów czasami wyjął z worka sumienie, żeby zrobić miejsce na kradziony chleb, to po swojemu i w imieniu reszty, na wszelki wypadek, co dzień intonowali jutrznię dusz, którym maski nie obumarły: Tani odpoczynek racz nam dać. Dranie. Poza tym, oczywiście, wszyscy grają tu w kości.
comments powered by Disqus
|
Fanzoły"Sam mi niy fanzol!" - godało sie u nos, jak fto łospowiadoł gupoty. Archiwa
|