7/4/2017
Miewam za dobrą pamięć. Ale podobno tak bywa, że z wiekiem coraz więcej rzeczy z dziś pamięta się średnio, a tych sprzed ohohoho - jakby lepiej. U mnie sprawdza się to od dawna, zwłaszcza rano, kiedy parzę kawę i piję ją popołudniu zimną, gdy sobie o niej przypominam. I właściwie od tej kawy tę krótką historię dałoby radę zacząć. Tyle, że od końca.
Ludzie lubią różne kawy. Po arabsku, po turecku, po ukraińsku czy wiedeńsku. Ja piję po etiopsku tylko dlatego, że urodziłem się ciut za późno, żeby odnieść sukces po gierkowsku. Co prawda załapałem się jeszcze na ostatnie rezerwy bananów im. Edwarda, a nawet chyba jakieś cytrusy, ale zaraz potem okazało się, że to wcale nie były cytrusy ani banany, tylko propaganda sukcesu, więc towarzysze nad Wisłą odwołali zamorskie smaki i zaczął się kryzys. A kryzys miał to do siebie, że ludzie robili się jacyś bardziej dbający o okruszki na stole. Czyli, że czy smakuje, czy nie smakuje - masz jeść, bo cholera wie, czy w ramach budowania najlepszego ustroju na świecie nie wprowadzą po kartkach prac społecznych za pół kilo chleba. Ale że dziecku nikt nie zamierzał tłumaczyć zawiłości walki o lepsze jutro, trzeba było znaleźć inny sposób na motywowanie nieletnich do spożywania, co tam akurat rzucili na sklep.
A rzucali różnie. Babcia (ta od galaretki z nóżek, tyle że nie swoich, a świńskich) kupiła kiedyś odkurzacz. W PRL-u to już było coś, zwłaszcza, że kupiła go w księgarni. Była połowa lat osiemdziesiątych. Nie, to nie jest powiew fantazji, zwłaszcza, że tak naprawdę kupiła dwa. Jeden do końca jej życia leżał nietknięty w szafie, jako egzemplarz zapasowy oraz wyjący (o ile byłby podłączony) dowód absurdu czasów, do których niektórzy tak bardzo tęsknią. Ale miało być o kawie po etiopsku. Odkurzaczami niejadków nie straszono, czarną wołgą tak naprawdę też nie. Słowiańskie dusze rodziców i przedszkolanek, zwłaszcza w szale napadów moralności po wyborze Polaka na stolicę Piotrową, posuwali się do subtelniejszych tortur. Kiedy jakiś bezczelny układ gastryczny dzieciucha odmawiał jedzenia toruńskiej z trocinami lub ajlaufu na słodkim mleku, nad jego górnym otworem stawała moralnie nastawiona postać, która pochylała się i głośnym szeptem mówila: “ty tu nie chcesz jeść mortadeli o smaku tektury, a takie dziecko z Etiopii przebiegłoby pustynię, żeby choć plasterek zjeść!”. Jeśli dziecko, mimo tej argumentacji, nie schodziło ze świata na wrzody lub odmawiało samobójstwa z powodu poczucia winy, nasi wychowawcy dorzucali, że takim plasterkiem to tamte dzieci etiopskie podzieliłyby się z innymi, a połowę schowali na jutro. Potem socjologowie dziwili się, że nasze pokolenie takie słabe. A jak miało być silne, jak po co trzecim obiedzie chcieliśmy się topić w przedszkolnych kiblach, byle nie goniły nas etiopskie dzieci? Dopiero niedawno opanowałem trochę tę traumę i wytłumaczyli mi jacyś dobrzy ludzie kopiący studnie w Afryce, że nikt mnie nie goni, choć głód i pragnienie są tam naprawdę. Ale jedna rzecz nie mija: kiedy robię kawę i zapominam ją wypić od razu, wchodzę po paru godzinach do kuchni, walę dłonią w czoło i wiem, że może już nigdzie, poza Etiopią, nie ma etiopskich dzieci, ale w mojej kawie jest ich cała wioska. I piję zimne coś, czarne jak cień afrykańskich baobabów w nocy. Tylko po to, żeby po to świństwo nie musiały przez pustynię biec etiopskie dzieci. Ostatecznie, co one winne mojej sklerozie? Może i to byłbym już odpuścił, gdyby nie fakt, że kiedy obie Babcie uzależniały mnie od łyczków kawy (tu można zajrzeć) - była ona towarem luksusowym i nie tyle kupowanym, co zdobywanym. Czasami można było dostać drugą kawę na dziecko, więc brało się wszystkie dzieci, jakie się napotkało po drodze i było się potem królem lub królową kofeiny. Czasami dochodziło do scen dantejskich, jak wtedy, gdy mimo ustawowej ćwiartki kilograma na dziecko - kierowniczka największego sklepu w moim mieście odważyła się ogłosić mniej więcej w połowie sprzedaży, że “od tego pana sprzedajemy tylko na dorosłych”. Miała pecha, bo “tym panem” okazał się być mój łysiejący od braków kofeiny w organizmie ojciec. Jako wnuk powstańca, poczuł nagły zew naszego rodzinnego szaleństwa i naszą śląską potrzebę buntu, a kiedy jedno z drugim się zeszły - krzyknął w stronę kolejki “koniec sprzedaży!”. I przy narastającym podziwie pierworodnego - położył się na ladzie, do odwołania. Zanim nadjechało ZOMO, kierowniczka sklepu oddała swoją prywatną kawę, kawy ekspedientek i kawy spod lady. Tak uniknęła linczu kolejki oraz pozbyła się mojego, coraz bardziej sennego (bo godzina dawki kofeiny mijała), protoplasty z lady. Dla niektórych - być może - sformułowanie “połowa sprzedaży” wyda się dziwne, jeśli nie pamiętają tamtych “wonder years” w wydaniu polskim. Otóż teraz, kiedy tylko parę paczek kawy zniknie z półek - zaraz zasypują je kolejnymi oraz żółtymi kartkami z napisem “promocja”. Wtedy kartki były co prawda różnych kolorów, ale służyło tylko do wycinania z nich kolejnych racji, a o żadnej promocji być nie mogło mowy. A że kawy było zawsze tylko trochę, to i było wiadomo, że starczy co najwyżej na pół sklepu. Chyba, że zdarzy się cud. I o tym cudzie właściwie tu chciałem napisać. Mały sklep. normalny taki, kasza, sól, ocet i czasami kawa. Jeśli było wiadomo kiedy będzie - kolejka ustawiała się już o świcie. Ale nie zawsze świat wszystko przewiduje. A co dziwniejsze - kierowniczka małego sklepu. Był poranek i mój coraz bardziej bezkofeinowy protoplasta powędrował kupić cokolwiek do pracy na popołudnie. “Dobry!” powiedział kierowniczce i ekspedientce, a zaraz za nim wszedł protoplasta kogoś innego z podobnym wskaźnikiem niedostatku kofeiny tyle, że z większą zaczeską. I wtedy wszedł on - zabłąkany w marksistowskiej czasoprzestrzeni dostawca. Ten miał bujną czurprynę, a nawet brodę - wiadomo, chłop miał dostęp do tego, co potem wykazywał w rubryce “braki w zaopatrzeniu”. Miał tylko jedną paczkę, jedno pudło. Z kawą. Przypuszczam, że zaryglowali drzwi i czekali na przyjęcie tego towaru. Dostawca na zapleczu przerzucał szybko jak tylko mógł faktury, papiery, kierowniczkę, gotówkę oraz pieczątki. Aż wreszcie rozpoczęła się sprzedaż. I tu wydarzyło się coś, czego nie przewidział Darwin. Klientów było dwóch. Kawy było szesnaście paczek (oczywiście po odliczeniu działek dla przerzuconej kierowniczki i ekspedientki). A na ścianie regulamin, w którym stało, że jednorazowo można kupić 1 (słownie: jedną) paczkę kawy (słownie: ćwierć kilo). Może gdzieś w Polsce ludzie rzuciliby się na tę kawę hurtem. Ale tam zagrała ta germańska część śląskiej duszy:ordnung must sein! A zatem: pierwszy o paczkę kawy poprosił mój protoplasta. Ekspedientka poprosiła o kartkę na kawę, którą on wyciągnął z portfela i podał, by wycięła odpowiednią kratkę. Otrzymał paczkę kawy, a kierowniczka odnotowała ten doniosły fakt w specjalnym zeszycie. Zapłacił, ekspedientka oddała resztę. Podziękowali sobie i do kasy podszedł ten z zaczeską. Poprosił o paczkę kawy. Ekspedientka poprosiła o kartkę na kawę, którą on wyciągnął z portfela i podał, by wycięła odpowiednią kratkę. Otrzymał paczkę kawy, a kierowniczka odnotowała ten doniosły fakt w specjalnym zeszycie. Zapłacił, ekspedientka oddała resztę. Podziękowali sobie i do kasy podszedł mój protoplasta. I tak w zapamiętaniu, jak w jakimś rytualnym tańcu, jeden podchodził, kupował, płacił i szedł na koniec dwuosobowej kolejki, wtedy ten sam zestaw czynił ten drugi. Aż do wysprzedania całej kawy. Mój protoplasta z tego napięcia wrócił kompletnie łysy, ten drugi stracił nawet podstawę zaczeski i wąsy. W normalnym świecie sukcesem było kupienie plantacji kawy, a cudem jakaś nadzwyczajna zwyżka na giełdzie po śmierci jakiegoś plantacyjnego dyktatora (te cuda zresztą przeważnie organizowały anioły z CIA zdaje się). U nas cuda zdarzały się w pustym prawie sklepie. Tak wyglądał sukces. Jaki sukces - takie dziecko, nie dziwi nic. Jak śpiewała jedna pani w Opolu.
comments powered by Disqus
|
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. |