10/4/2017
Pierwsza była Lena. niska, czarna i mrugała czerwonym oczkiem na dole. Była na tyle zgrabna, że mieściła się na najmniejszej półce białego regału i być może tam nawet było jej pierwotne miejsce przeznaczenia. Stała jednak na końcu regału, przy moim łóżku, żeby co sobotę przewracać mój świat do góry nogami. No, może nie tyle do góry, co przekręcała go w poziomie. Zazwyczaj zasypiałem z nogami przy Lenie, ale w soboty była Lista Przebojów Programu Trzeciego, więc od dwudziestej zmieniałem położenie, jak wskazówka kompasu. Z głową przy radiu, małej czerwonej lampce i lampce, która ledwie oświetlała brzeg mebli. Po Liście, kiedy Pan Marek i Baśka grali ostatni jingiel, gasiłem tę lampkę, żeby na przemian śmiać się lub bać przy “Nie tylko dla orłów” i “Teatrzyku Zielone Oko”. Choć to już było kilka lat później, właściwie.
Listy po raz pierwszy słuchałem na wsi, o czym pisałem tutaj. Potem już chyba ustawiałem radio na Trójkę co sobotę, aż wreszcie czerwona wstążka na linijce częstotliwości na stałe zamieszkała tuż przy końcu jej lewego krańca. U rodziców, w kuchni strzałka wędrowała między Trójką a Jedynką, z tym, że ta pierwsza królowała w dzień. Dzieci z bloków w tamtych czasach stały pod oknami i jako prekursorzy telefonii bezprzewodowej darły się “Maaaamoooooo, zrzuć mi kanapkę!”, ale my - w naszym paropokoleniowym domu z czerwonej cegły - mieliśmy nie gorsze wyniki. Tyle, że mieliśmy bliżej, bo co to jest, parter-piętro-strych dla głosu szesciolatka? Ale kiedy akurat nie wydzieraliśmy się, z okien w czerwcu i nie tylko dobiegało wczesnym popołudniem “Powtórka z rozrywki, z rozrywki powtórka, słuchają jej biura, słuchają podwórka”. I to była najprawdziwsza prawda, bo wystarczyło znaleźć sobie zajęcie po tej stronie domu, żeby słuchało podwórko.
Jedynka grała w kuchni wieczorem, kiedy do kolacji przygrywało “Radio dzieciom”, a w nim - “Supełek”. U Babci (tej z drożdżowym sierpowym, kiedy wyrabiała ciasto na kołocz z posypkom i nokautowała pachnącą masę bez cienia litości), grała zawsze Jedynka, a w południe, kiedy do niej zaglądałem, pachniało zupą, grało “zwierzę mariackie” czyli hejnał z Krakowa, i godzinna audycja z oberkami, mazurkami i innymi skrzypeczkami spod Biłgoraja. U drugiej Babci (tej od przepisu na gorący krupnik, o który tak naprawdę toczyła się zimna wojna), mogło lecieć cokolwiek, o ile byli tam “Matysiakowie” i “W Jezioranach”. Radio miało w sobie coś tak fascynującego, że nigdy nie bawiliśmy się w telewizję, czy kręcenie filmów. Za to, zawieszając wojny, robiliśmy z moją diabelską nieco siostrzyczką radio. A jak już robić, to nie tylko jakieś newsy czy granie muzyki, ale pełnometrażowe słuchowisko. Meine Schwester, czemu nie zachowaliśmy tych kaset?... Słuchowisko miało tytuł “Jak to w domu u Kowalskich”. Cały pokój zamieniał się w studio dźwiękowe, ze wszystkim, co było potrzebne do odtwarzania i imitowania dźwięków domowych: garnki, łyżki, jakieś papiery do szeleszczenia, pudełka, szklanki, kredki, słoiki, co tam tylko przyszło do głowy. Czarny magnetofon z wbudowanym mikrofonem leżał na biurku, a my chodziliśmy po kątach pokoju i improwizowaliśmy kolejne kwestie całej rodziny Kowalskich. Wszystko tylko po to, żeby potem raz tego przesłuchać i nagrać na tę samą kasetę kolejny odcinek. Cóż, widać wszystkie dobre stacje radiowe mają ten sam problem z archiwami - BBC też zagrało taśmy z genialnymi słuchowiskami i nikt już ich nie usłyszy. Przynajmniej tyle z tego więc mamy, że bez fałszywej skromności możemy czuć się równi wzorcowi radia na świecie. Na kolejne audycje - poza tymi, gdzie zdarzało mi się być gościem - trzeba było swoje odczekać. Jakieś próbki zacząłem nagrywać pod koniec istnienia miesięcznika “Scena Myśli”, ale nikt o tym wtedy nie wiedział, poza dwoma czy trzema osobami, które męczyłem mikro nagraniami. W końcu, już w Warszawie, pomyślałem, że jakieś radio robić muszę. Pogmyrałem w internecie i odkryłem, że zupełnie za darmo można prowadzić audycje na żywo i to w trochę przyjaźniejszej technologii niż te wykorzystywane przez większość rozgłośni online w Polsce. Miejsce w sieci już miałem, jakąś stronę na szybko zrobiłem, ale trzeba było jeszcze mieć przez co mówić. Mikrofonu akurat tego wieczoru nie miałem, ale był ten cienki kijek plastikowy, przez który ludzie ze sobą rozmawiają na skypie. Jakość głosu przez ten kijek była straszna głównie przez to, że cichy był jak nieśmiały mrówkojad. Obudzony we mnie na tę okazję pomysłowy Dobromir wyobraził sobie, jak roznosi się głos, po czym zabrał mnie ze sobą do łazienki, gdzie odwinął na kiblu resztkę papieru toaletowego, by wydobyć tę tekturową rurkę ze środka rolki. Rura à la tektura została zamocowana jakimś cudem wokół końca pseudomikrofonu tak, żeby zbierać gos bezpośrednio do niego. Na koniec wszystko zostało owinięte bandażem elastycznym, a na otwór rury mikrofonowej została nałożona podarowana na ten cel biała pończocha. Całość została zamontowana na kawałek drewnianej kantówki, a ta włożona do wysokiego słoika. I tak zagrałem pierwszą audycję swojego pierwszego radia, które grało przez ponad rok. Potem, dzięki pomocy dobrej duszy, pojawił się mikrofon z prawdziwego zdarzenia, a ja uczyłem się codziennie jak można tworzyć swój własny teatr wyobraźni, nawet jeśli za szybą nie siedzi Barbara Głuszczak, a do mikrofonu obok nie mówi Niedźwiedź, pan Wojtek czy pan Piotr. Aż kiedyś, z głupia frant, napisałem na kilku lokalnych grupach internetowych, że jeśli ktoś chce, to pod zadziwiająco dostępnym do tej pory adresem RadioBialoleka.pl zagram audycję dla Białołęki właśnie. Słuchało ponad pół tysiąca ludzi, również z innych dzielnic Warszawy. Po trzech tygodniach pojawiły się kilkanaście osób chętnych do współtworzenia radia. I tak z Goszką, Łukim, Jolinką, Pawłem, Elwirą, Marcinem, gośćmi ich audycji i naszymi współpracownikami stworzyliśmy zdaje się coś po prostu bardzo fajnego. Znalazła się siedziba, złożyliśmy się na sprzęt, znaleźliśmy sposób na legalne granie dobrej muzyki. Teraz, kiedy radio nie pojawia się na co dzień w eterze, jest nadal obecne między ludźmi, którzy chyba dzięki wspólnym wieczorom przed głośnikami znaleźli drogi do siebie. Kiedy to piszę, ze statywu na biurku milczy do mnie mikrofon, który wie, że to jeszcze nie zamknięty rozdział. Nie wiem, czy często przyjdzie mi siadać za mikrofonem, ale bez tego życie jest zwyczajnie nudniejsze. I nic tego nie jest wstanie zastąpić. Wszystko przez tamtą małą Lenę z czerwonym oczkiem, która ustawiła mi kierunki świata. I jeśli choć kilku ludkom ten mój kompas wyznaczył jakiś ciekawy kierunek poszukiwań i znajdowania kawałka naprawdę swojego świata, to spełniłem sobie najładniejsze marzenie, jakie miałem od dziecka.
comments powered by Disqus
|
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. |