3/4/2017
[czytaj część 1]
(...) sacrum było zmieszane, bracia wstrząśnięci, a nade mną otworzyło się niebo i dało się słyszeć głos: “Jezderkusie! Synek, a ciebie to tak nie pociulało trocha?”. Przez trzy miesiące miałem wolne od służby ołtarzowej, a prefekt postawił przy mnie anioła stróża prewencji. A potem pojechałem na chrzest bojowy do parafii na podbeskidziu, po którym już wiedziałem, że ksiądz, a nawet kleryk, to stan umysłu. Na początku nie jego, tylko jego parafian. A zaczęło się od spowiedzi życia organisty, który obudził nas o drugiej w nocy kopaniem w drzwi, bo w rękach niósł jakieś głośne i szklane przedmioty. Wpuściliśmy grzesznika na farę i usiedliśmy do stołu. Skąd się tam wziąłem?
Gdzieś, kiedyś poznałem jednego z najfajniejszych ludzi, jacy próbowali zmieniać świat na lepsze. Przynajmniej trochę. To był górol - nieskopienny, ale górol. Miał w ręku porządny fach, mógł odziedziczyć gospodarkę, ale poszedł na księdza. W annałach seminarium zapisał się już pierwszego dnia, kiedy siadł na refektarzu do stołu. Był przy stole pierwszy, przeżegnał się i zjadł, co przed nim postawili. Niby nic, ale to, czym trochę uspokoił żołądek, miało wystarczyć dla czterech chłopa. No, górol.
Potem, kiedy na imieniny przyjechała go odwiedzić rodzina, trzeba było im udostępnić salę wykładową, bo kilkudziesięciu najbliższych krewnych z pełnym uzbrojeniem imieninowym nie do końca rozumiało tutejsze standardy odwiedzin, które sprowadzały się do godzinnych rozmówek w czymś, co przypominało świetlicę. Ale z górolami nikt nie chciał zaczynać większych dyskusji, więc protokoły, standardy i regulaminy na tę jedną noc dostały dyspensę. Po latach, ten najrobotniejszy z małych świętych, którego żaden możny kościoła nie raczył wspierać, a mniej możni funkcjonariusze docinali jak mogli - potykał się o spotykane kieliszki przywiązane do spódnic parafianek. Ale, że złego licho nie bierze, Ponbóg chyba się o niego upomniał litościwie. Ale wtedy był po prostu małym świętym z potężnym prawym sierpowym i szerkoprzepustową wątrobą. Był świeżym księdzem, ja świeżym klerykiem. On dostał zastępstwo na wsi za proboszcza, który pojechał z gospodynią na wakacje, mnie zawołał, żeby tam razem narozrabiać trochę i nauczyć fachu. Po katastrofie z hostiami trzeba było się piorunem dokształcić praktycznie. Zanim przyszedł organista, rozpuściliśmy młodzież gitarami i ogniskami, rozmowami o wszystkim. Jak tylko dowiedziałem się, co to jest schola - zaraz pozbierałem chętne dusze i były próby, i śpiewanie w kościele (jeszcze kilka lat temu dostawałem kartki z wakacji od tamtych głosów anielskich!). Zapraszali nas gospodarze na urodziny, imieniny, święcenie budowy i inne rozrywki. Sadzali nas na honorowych miejscach i - niech mi wybaczą oczy nabożne, którym się to wyda nieprawdziwe - dawali córki do oprowadzania po gospodarstwie. A organista, swój chłop, kiedy połapał się, że nie musi na farze tylko przemykać jako najemny grajek - pogadać chciał. Żona mu uciekła, zostawiła syna i skłóciła z bliskimi. Ojca miał chorego, więc i trosk sporo, ale matka była lepsza niż komicy niemego kina - potrafiła jednym gestem doprowadzić go do śmiechu, nawet tam, przy stole, na którym próbowaliśmy zbytnio nie rozlewać wyrobów monopolowych. Najpierw wyspowiadał się nam organista, potem my jemu. Od małego mnie uczyli, że Kościół ma monopol na odpuszczenie grzechów, ale dopiero tam posmakowałem, co znaczy w praktyce monopol kościelny. Ewentualnie kościół monopolowy. Następnego dnia mieliśmy w planie nieszpory. Kiedy popołudniu jakimś cudem obudziliśmy się, byliśmy żywymi świadkami ekonomii spowiedzi: nie ma spowiedzi bez pokuty. Jak z krzyży zdjęci powlekliśmy się na te nieszpory i gdyby nie najstarszy ministrant, ten cudny kościółek podbeskidzki byłby sprofanowany do cna. Organista po kilku próbach poniechał starań odnalezienia odpowiednich klawiszy i zamilkł. Młody święty zasnął obok mnie zaraz po tym, jak weszliśmy do prezbiterium, gdzie woleliśmy zresztą ani nie przyklękać, ani - broń Boże - nie kłaniać się na różne strony, bo nasze błędniki natychmiast odtrąbiłyby wezwanie do perystaltycznej profanacji zwrotnej. Rzeczony ministrant krzątał się po kościółku jak w ukropie i jestem prawie pewien, że znacznie przekraczał swoje sakralne uprawnienia, byle tylko ratować sytuację. W końcu złapał za dzwonki i ku zaskoczeniu rozśpiewanych wiernych zaczął tak wściekle nadzwaniać tuż przed nami, że z oczami jak króliki skoczyliśmy pokręcić się wokół ołtarza. Młody święty w końcu zaczął jakieś modły na chybił trafił i słaniając się na nogach próbował ratować wieki dorobku liturgii. Mnie w pionie trzymała tylko wykrochmalona na sztywno alba. Na koniec ministrant przyniósł kadzidło i z wyraźnym niepokojem przekazał je w moje czcigodnie rozdygotane dłonie, młody święty zaś przejął metalowe pudełko z żarzącym się proszkiem. Procedura była prosta: ja usłużnie podnoszę wieko kadzidłowej puszki, on wsypuje żar, oddaje pudełko ministrantowi, odbiera ode mnie dymiącą puszkę na łańcuchach i macha wokół czego tam trzeba. Niestety, to cholerne kadzidło, kiedy zaczyna dymić tuż pod nosem, powoduje - nawet u niecierpiących na pokutę dnia następnego - niezbyt miłe efekty. Młody święty zaczerpnął żaru, włożył na krótkiej łopatce do puszki i dym buchnął nam w twarze. On zrobił się zielony, a dla mnie było to już nieco za wiele, więc porzucając wszelką nadzieję puściłem wieczko puszki zatrzaskując mu palce w żarzącym się popiele. Młody święty miał sinoniebieską cerę, mnie dym w tym samym kolorze leciał już nawet uszami. Wyszarpaliśmy się z tych łańcuszków i puszek, rzuciliśmy żelastwo ministrantowi i z szybkością gromów, które próbowały w nas trafić - udaliśmy się na zasłużoną golgotę gastryczną. A bohater służby ołtarzowej być może do dziś stoi tam. I dymi. Ktoś może pomyśli, że przyklejam tu jakąś gębę i rzucam oszczerstwa sugerując, że tak wygląda życie na parafiach. Prawda jest taka, że najświętsi znajomi mniej lub bardziej księża raczej popijali z najmniej świętymi ledwo-wiernymi. Prawda też taka, że najbardziej pobożne pomysły, które dawały realnie coś ludziom, miały w fazie przygotowań jakieś pijaństwa w towarzystwie niezbyt ortodoksyjnie męskim (nikt nie wie, co znaczy spirytualizm, jeśli nie wychodził z osobami niebywale duchownymi na czworakach z pewnego klasztoru tuż pod Wawelem). I prawda jest taka, że bracia w kapłaństwie wolą nie słyszeć, kiedy ich kolega błogosławi z ołtarza akcentując "...et spiritus sancti...", bo trzeba byłoby coś z tym zrobić na poważnie, zamiast tylko trzepać modły w intencji. W każdym razie, na tamtym przyspieszonym stażu zakończył się ostatni rozdział uśmiechu w koloratce. Potem było tylko gorzej. [ciąg dalszy]
comments powered by Disqus
|
Blog 40/40Kryzys wieku średniego zacząłem mając siedem lat, żeby mieć już z głowy to zamieszanie. |